piątek, 14 października 2016

Druga rocznica i... pożegnanie

Mijają dziś dwa lata, od kiedy stanęłam na rumuńskiej ziemi. I ja wiem, że to już będzie brzmiało nudno, ale... gdyby mi ktoś wtedy powiedział...

Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że to szare, paskudne na pierwszy rzut oka miasto stanie się moim drugim domem, nie uwierzyłabym.
Gdyby mi ktoś powiedział, że zamiast planowanych dziewięciu miesięcy spędzę tam dwa lata, nie uwierzyłabym.
I tak dalej, i tak dalej...

Piszę już z Polski. Wróciłam pod koniec września. Nie pytajcie mnie, czy na stałe. Na razie wiem, że Rumunię będę odwiedzać, wpadać tam, mam nadzieję, że zwiedzać to, czego nie udało mi się zobaczyć przez te dwa lata. Czy kiedyś wrócę tam na dłużej? Możliwe. Wielokrotnie śmiałam się, że Rumunia uzależnia. Jak widziałam moich znajomych z wolontariatu, którzy wrócili do swoich krajów na chwilę, a potem sprowadzili się od nowa do Rumunii. Jak widziałam ludzi, którzy tak jak ja, przyjechali na jakiś czas i ten "jakiś czas" ciągle się wydłużał.

Rumunia uzależnia. I mnie też uzależniła :)

Blog teraz już oficjalnie raczej zdechnie. Mam nadzieję, że przy okazji wyjazdów do Rumunii, odwiedzin itp. będę miała okazję znów zobaczyć coś ciekawego, co będzie warto tu opisać. Wtedy postaram się to robić. Ale regularnych wieści (których i tak już od jakiegoś czasu nie bywało zbyt wiele) już nie będzie. Mimo wszystko, mam nadzieję, że choć trochę przybliżyłam Wam kraj, który tak często mnie zachwycał i zaskakiwał.

Do przeczytania! :)


wtorek, 20 września 2016

Ostatni taki weekend - Maramures

Z różnych względów blog zdechł. Głównie i przede wszystkim dlatego, że moje życie w Rumunii stało się dość rutynowe. Praca na pełny etat pochłania mi czas w ciągu tygodnia od rana do wieczora, pochłania też sporo energii. Weekendy zaś są zbyt krótkie, by udało mi się zwiedzić zakątki Rumunii, do których jeszcze nie udało mi się zawitać. Z pomocą przybył 15 sierpnia, a wraz z nim – przedłużony weekend. Przedłużony wprawdzie tylko o jeden dzień, ale, jak się okazało, wystarczyło to, żebym „odhaczyła” na mojej liście kawałek Maramures i (zupełnym przypadkiem) miasto Targu Mures.

No, to po kolei. Postaram się nie zrobić z tego relacji zbyt osobistej, a skupić się raczej na aspektach podróżniczo-turystycznych.

Naszym celem było dostać się przede wszystkim do Sighet Marmatiei (po polsku Syhot Maramorski), co okazało się nieco bardziej przygodowe, niż się nam wydawało. Kupiliśmy bilety na pociąg z przesiadką w Brasov, wyjazd w piątek o 18.45, dojazd na miejsce w sobotę o 9.06. Bez kuszetki, ale na normalnych siedzeniach też da się przekimać, więc byliśmy dobrej myśli. Dojechaliśmy do Brasov. Przekoczowaliśmy na dworcu godzinkę. Pociąg przyjechał. Był to pociąg z Mangalii, resortu nad Morzem Czarnym. Wysypały się z niego setki ludzi - par opalonych na czekoladowo, starszych panów w rozpiętych do połowy koszulach, bab w słomkowych kapeluszach i klapiących japonkami po peronie, dzieci ściskających nowokupione nad morzem zabawki, mam niosących pod pachą pływackie akcesoria swoich pociech i tatusiów ciągnących walizki, zapewne wypełnione plażowymi kreacjami swoich małżonek. Kolorowy korowód Rumunów, wracających z urlopu, uśmiechniętych, zadowolonych, ale z iskierką żalu w oku, że sielanka się skończyła i oto wypadli z pośpiesznego pociągu prosto w ramiona rzeczywistości.

My zaś, całkiem w drugą stronę – zmierzający dopiero na wakacje, choć znacznie krótsze niż by się chciało, ale jednak wakacje. W naszym przedziale też siedziała rodzinka, bardzo sympatyczna zresztą, spędziliśmy trochę czasu, gawędząc z nimi, opowiadając o swoich planach na weekend i słuchając ich opowieści, o tym, co w plażowym piasku piszczy. Naszym planem jednak było spanie, więc przedreptaliśmy się przez pociąg poszukując przedziału, który moglibyśmy zająć w całości. Nawet udało nam się taki znaleźć. Intuicja tknęła nas, gdy już układaliśmy się do snu. A co, jeśli pociąg gdzieś się rozdziela i pojedziemy nie tam, gdzie trzeba? To się zdarza na dalekobieżnych trasach. Andrei zrobił wywiad wśród współpasażerów w innych przedziałach i okazało się, że owszem, w Targu Mures wagony rozdzielają się i ten akurat jedzie nie tam, gdzie my chcemy. Do Targu Mures było około pięć godzin drogi, ergo, pięć godzin spania. Potem mogliśmy się przesiąść znów do naszego wagonu i dotrzeć do Sighet. Zasnęliśmy więc błogo mając konkretny plan.
Jak łatwo się domyślić, coś poszło nie tak. Pociąg wcale nie rozdzielał się w Targu Mures, tylko dwie godziny wcześniej, w miasteczku, którego nazwa brzmi jak złośliwy rechot lokomotywy odjeżdżającej bez nas do Sighet. Deda. Nawet nie wiedziałam, że takie miejsce jest w tym kraju, a co dopiero, że rozjeżdżają się tam pociągi. Zanim się połapaliśmy co, i jak, jechaliśmy już nie tam, gdzie chcieliśmy. Miły pan konduktor podpowiedział nam, jak moglibyśmy się z Targu Mures poprzesiadać, żeby dotrzeć do celu. Z pomocą przyszedł też Internet. Okazało się, że opcje na przesiadki kolejami są tak beznadziejne, że dojechalibyśmy tam o 21.00. Bez sensu. Znaleźliśmy autobus o 14.00, co już brzmiało lepiej, a najlepszą opcją wydawał się blablacar. Napisaliśmy do kierowcy i trochę uspokojeni ponownie poszliśmy spać.

Piąta rano. Jeszcze trochę ciemno, zimno, a my wysiadamy na peron w Targu Mures. Wypatrzyliśmy stację benzynową, gdzie postanowiliśmy się zaszyć nad kawą aż zrobi się cieplej. Plan był prosty – albo blablacar albo autokar, tak czy siak, mieliśmy sporo czasu, żeby zwiedzić miasto, do którego trafiliśmy tak nieoczekiwanie. Ktoś by zakrzyknął „AUTOSTOPEM”, ale uznaliśmy to za ryzykowną opcję. Z Targu Mures mogliśmy się jeszcze tymi autobusami jakoś wykaraskać, a kto wie, gdzie wylądowalibyśmy, jadąc stopem. Nie mieliśmy namiotu, żeby spać gdziekolwiek, mieliśmy za to zarezerwowany nocleg w Viseu de Sus. Postanowiliśmy trzymać się mniej więcej tradycyjnych środków komunikacji.

Miało nie być zbyt prywatnie, a widzę, że się rozpisuję niemal godzina po godzinie, co się nam przydarzyło. Clue tej opowieści i przestroga dla wszystkich jest taka – nie zmieniajcie wagonu, jeśli macie zarezerwowane w pociągu miejsce, bo nie wiadomo, gdzie skończycie.
Targu Mures zajęło nam około 2,5 godziny. To urocze miasteczko, ale małe i niewiele jest tam do zwiedzania. Zapewne, gdybyśmy zostali dłużej odkrylibyśmy jeszcze parę ciekawych rzeczy. Nie sprzyjała nam też pogoda, niewyspanie i pokrzyżowane plany. W ostatecznym rozrachunku cieszę się, że tak wyszło. Odwiedziłam przyjaciółkę, która tam mieszka, i której obiecywałam już dawno, że ją odwiedzę, no i zobaczyłam jednak to miasto. A pod koniec naszego długiego weekendu miało się okazać, że i tak pięknie zdążyliśmy zrobić wszystko, co zaplanowaliśmy, więc właściwie to Targu Mures wyszło nam na dobre.

Śniadanie mistrzów, piąta rano, stacja benzynowa w Targu Mures
Ulice, jak i wiele innych rzeczy podpisanych jest w tym regionie Rumunii w dwóch językach - po rumuńsku i po węgiersku. Mniejszość węgierka stanowi w tych okolicach czasem wręcz... większość.



Targu Mures



 
Cafe Bulwar - niegdyś popularna kawiarnia, dziś zamknięta, od 20 lat nieczynna zupełnie i zbierająca kurz. W środku pozostawiona niemal nienaruszona, ale zajrzeć można tylko przez brudne okno.

Cafe Bulwar w środku. Całkiem, jakby za chwilę mieli ją otworzyć. Niesamowity klimat, zakurzone szklanki na półce, zdaje się, że duchy przeszłości czasem jeszcze wpadają tu i popijają ciepłą colę prosto ze szklanych butelek...



Blablacar ostatecznie nie wypalił, złapaliśmy autokar i ruszyliśmy przez coraz piękniejsze pejzaże w kierunku Maramures. Gdzieś po drodze w jakiejś małej wiosce przesiadaliśmy się z jednego autokaru do drugiego tej samej firmy. Jakaś niepojęta dla mnie machinacja tam nastąpiła, dwa autobusy krzyżowały tam swoje trasy i miały ustawione miejsce w tejże wiosce, gdzie, poniekąd „wymieniały się” pasażerami. W życiu bym chyba nie ogarnęła co i jak, Andrei rozmawiał i wszystkiego się dowiadywał, zapewne dałoby się jakoś inaczej, ale ostatecznie te kombinacje pozwoliły nam dojechać do Viseu de Sus, gdzie mieliśmy ten zarezerwowany nocleg. Zwiedzanie Sighet odłożyliśmy na któryś z kolejnych dni.

Złapany na zdjęcie przez brudną autobusową szybę domek. Widywaliśmy później więcej takich, dość charakterystycznie pokryte kolorowymi płytkami ściany rzucają się w oczy.

I kolejny element typowy dla regionu - bramy Maramorskie. Misternie rzeźbione, drewniane ogromne bramy są wejściami do zwykłych domów, niekoniecznie do kościołów, czy domów kultury. 


Viseu de Sus słynie przede wszystkim, o ile nie jedynie, z Mocanity. Mocanita (Mokanica) To kolejka wąskotorowa, obecnie turystyczna, której trasa ciągnie się wzdłuż rzeki wgłąb Parku Naturalnego Gór Maramorskich. Choć tory są dłuższe, w użyciu są obecnie niecałe 22km linii. Codziennie kilka razy kolejka rusza wypełniona po brzegi turystami, zawozi ich do stacji Popas Paltin na tym dwudziestym drugim kilometrze, i potem z powrotem do Viseu de Sus. Wszystko trwa łącznie około sześciu godzin – dwie godziny drogi w każdą stronę i półtorej godziny postoju. Jeździ zasadniczo od marca do listopada. Ceny różnią się w zależności od sezonu. Najtaniej wypada wczesną wiosną i późną jesienią, oczywiście -  48 lei od osoby dorosłej, najdrożej zaś w wakacje – 57 lei od dorosłego. Są też zniżki dla studentów, emerytów, uczniów i osób niepełnosprawnych. Istnieje też opcja „Mocanita special”, kosztuje 95 lei od osoby, ale oprócz przejazdu samego w sobie są kupony na gorący posiłek, deser, napój zimny i gorący w Popas Paltin. W przeciwnym razie, trzeba się zaopatrzyć we własny prowiant na całą drogę, albo i tak kupić coś na miejscu. Dobrze jest zrobić wcześniej telefoniczną rezerwację, zwłaszcza w wysokim sezonie bo Mocanita jest naprawdę popularna.

Kolej dysponuje kilkoma lokomotywami parowymi i jednym dieslem. My załapaliśmy się na diesla, w momencie, gdy robiliśmy rezerwację (telefonicznie, kilka dni wcześniej), wszystkie wcześniejsze jazdy były już w pełni zarezerwowane. Nie robiło nam to większej różnicy.

Jak to stwierdził Andrei: „Chyba nas pogięło, spędziliśmy w 15h w pociągu z jednego końca kraju na drugi, tylko po to, żeby znowu jechać pociągiem”. No, i jest w tym pewna logika. Ale warto! Widoki są przepiękne, klimat w środku kolejki milutki, siedzisz na takiej drewnianej, starodawnej ławeczce i patrzysz, jak rzeka płynie za oknem.

Po dotarciu do końca drogi, wszyscy wysypali się z pociągu i ruszyli do stacji gastronomicznej. My też, bo zgłodnieliśmy, oczywiście. Dookoła rozstawione były ławy i stoły, był zadaszony bar z grillem, zbita z desek niewielka powierzchnia, na której tańczyli młodzi w tradycyjnych rumuńskich strojach... Kawałek dalej małe muzeum Mocanity, gdzie można było się dowiedzieć co nieco o historii kolejki. Wszystko przy samym brzegu rzeki w otoczeniu gór i w sercu lasu. No, żyć nie umierać...

pokazowa lokomotywa

Wagonik w środku. Podróż w czasie i przestrzeni normalnie...

CHOO CHOO!!!!

I już w drodze, z takimi widoczkami

Pierwszy postój nad samą rzeczką.

"A w trzecim siedzą same grubasy, siedzą i jedzą tłuste kiełbasy"

Tłuste kiełbasy były właściwie na postoju - klasyczny, grillowany, rumuński obiadek :)

I tańce!

I tańce przy flaszce w kapeluszu!

Alternatywa dla lokomotywy...


Widoki, widoki, widoki...


W drodze powrotnej mieliśmy przygody. Najpierw jeden z wagonów wypadł z torów i musieli go tam od nowa zasadzić. Potem ruszyliśmy, wszystko szło ładnie, w którymś momencie z wagonów za nami rozległy się wołania. Maszynista pomyślał, że ludzie się cieszą jazdą, więc w odpowiedzi zawył lokomotywą. Tymczasem okazało się, że... odczepiły się wagony i kilka zostało z tyłu! Musieliśmy po nie wrócić i dopiero ruszyliśmy z powrotem do Viseu de Sus.

Dojechaliśmy popołudniu i musieliśmy się szybko wymeldować i zabrać rzeczy, żeby zdążyć na kolejną pokręconą podróż. Była 18.30, mieliśmy do przejechania 75km i baliśmy się, że przed nocą nie zdążymy... Rumuńskie drogi i system komunikacji między miastami się kłania...

Autobus, długi spacer po Sighet, na odpowiednią wylotówkę, autostop... wreszcie dotarliśmy późnym wieczorem do pensjonatu, w którym mieliśmy spać. Zamieniliśmy dwa słowa z właścicielką i położyliśmy się spać, wiedząc, że jutro czeka nas ostatni, znów pełny wrażeń dzień.

Pobudka z samego rana, jak się okazało – w deszczu. Zastanawialiśmy się, czy przeczekiwać jakoś szczególnie, czy lecieć zwiedzać Wesoły Cmentarz w tę ulewę, ale w sumie szybko przestało, więc zdecydowaliśmy się iść jak najszybciej, zanim znowu zacznie.

Na Wesoły Cmentarz chciałam jechać od momentu, kiedy o nim usłyszałam, wiele miesięcy wcześniej. Unikatowe w skali światowej miejsce. Las drewnianych nagrobków, w jasnych, soczystych kolorach z wyraźnie dominującym niebieskim. Charakterystyczny kształt i układ każdego z nagrobków – niewielki krzyż z daszkiem, wąska, wysoka płyta, wyryty w drewnie i wymalowany obrazek przedstawiający zmarłego, pod spodem tekst wypisany na biało. Otoczone kolorowymi wzorami, wszystkie wyglądają niesamowicie.

Wesoły Cmentarz wziął nazwę przede wszystkim od tych barw właśnie, ale nie tylko. Teksty znajdujące się na nagrobkach to wiersze, opowiadające o życiu pochowanego tam zmarłego. Mówi się, że to właśnie te teksty są śmieszne i ironiczne, ale nie zawsze tak jest. Owszem, kilka wśród tych, które odczytałam zawierało elementy humorystyczne, większość jednakże opowiadała historie często trudnego życia. Ktoś zza grobu mówił, że spędził całe życie pracując na swoje dzieci, by były szczęśliwe i miały wszystkiego pod dostatkiem. Ktoś inny żali się, że leży tu sam, tak, jak sam był przez całe życie – sierota od małego, nigdy nie miał swojej rodziny. Ktoś opowiada, jak pojechał do pracy za granicę i jak jeździł traktorem w Hiszpanii, żeby zarobić na życie po powrocie do Rumunii. Malowane wizerunki mieszkańców Sapanty przedstawiają ich najczęściej przy ich codziennej pracy – lekarz namalowany jest za biurkiem w kitlu, farmer na swoim traktorze, kobiety przy krosnach, nauczycielka obok ławki, w której siedzą jej uczniowie. Niesamowitym było czytać te wszystkie historie. Tym bardziej, że trafiliśmy na moment nabożeństwa, więc zwiedzanie odbywało się w akompaniamencie śpiewów. Cieszę się ogromnie, że tam w końcu dotarłam, cieszę się też, że dopiero teraz – dzięki temu mogłam przynajmniej zrozumieć co czytam, jeszcze kilka miesięcy temu mój rumuński nie był aż tak dobry...


Wesoły Cmentarz.

 



Dom fundatora Wesołego Cmentarza i rzeźbiarza - twórcy kolorowych nagrobków - Stana Ioana Patras, obecnie muzeum jemu poświęcone.

Muzeum w środku.


Po Wesołym Cmentarzu pozostało nam już ostatnie miejsce – Sighet Marmatiei, po polsku znany jako Syhot Maramorski. Tam mieliśmy jechać w pierwszej kolejności, ale z racji wszystkich transportowych zawirowań pozostał nam na sam koniec.

W Sighet chcieliśmy zobaczyć Miejsce Pamięci Ofiar Komunizmu i Ruchu Oporu. Uderzające miejsce, znajduje się w dawnym komunistycznym więzieniu, a oprócz większych sal muzealnych, każda maleńka cela więzienna jest obecnie wypełniona eksponatami. Jedyny problem jest taki, że zdecydowana większość opisów i tekstów, które się tam pojawiają są jedynie w języku rumuńskim. Ale również wizualnie całość muzeum robi wrażenie, więc nawet jeśli się nie rozumie, warto zobaczyć. Jest dużo plansz, zdjęć, eksponatów. Całe jedno pomieszczenie z przedmiotami codziennego użytku z czasów komunizmu, znalazło się miejsce nawet na szklaną rybę. Liczne wzmianki o Solidarności. Kilka miejsc stworzonych bardzo „symbolicznie”, np. całkowicie pusta cela, gdzie światło jednego jedynego reflektora pada na łancuchy leżące na podłodze.  Zdecydowanie warto odwiedzić.



   










Poza tym Syhot jest małym, uroczym miasteczkiem, nie mieliśmy już niestety czasu na zwiedzenie go bardziej dogłębnie. Czekały nas kolejne długie godziny w pociągu – powrót do domu, znów z przesiadką, tym razem planowaną, a potem kuszetka już prosto do Bukaresztu.
Gdybyśmy mieszkali trochę bliżej tamtych rejonów z pewnością udałoby się nam zwiedzić więcej, albo jeździć tam częściej. Zabrakło mi trochę gór. Zabrakło czasu na monastyr Barsana. Następnym razem. Wszystko następnym razem :)





piątek, 20 maja 2016

Wiosna rozkwita!

O ile zima w Bukareszcie, jak w każdym większym mieście, jest na ogół paskudna i wprowadza mnie w stan zgoła depresyjny, o tyle wiosną rozkwitam tutaj z całym miastem.

O tym, że Bukareszt obfituje w parki, już wiecie, bo wspominałam to niejednokrotnie. Nadal jest to, moim zdaniem, jedna z najlepszych cech tego miasta i zachwyca mnie nieustannie. Zwłaszcza wiosną właśnie. Każd park i skwerek wybucha zielenią, roi się tam od ludzi z psami, dzieci na rolkach i spacerujących par. Wszędzie pachnie kwiatami, świeżo skoszoną trawą i trochę glonami... Wiecie, taki charaksterystyczny zapach nad wodą...


Zielono mi! Herastrau i Park Circului

Staram się z tych parków i zieleni korzystać, ile wlezie, choć ostatnio było to utrudnione ze względu na pogodę, która była przerażająco kapryśna. Z rana pełne słońce, a potem nagle burza i ulewa. Niebawem aura powinna się ustabilizować, wszyscy już wypatrują letnich bukaresztańskich upałów.

Bez kwitnący, jak szalony, pierwsze wyjście Tequili na świat i rzeka Dambovita, widok z ulicy przed moim biurem.
Ogromnym plusem parków w Bukareszcie jest nie tylko to, że one SĄ. Są świetnie zagospodarowane, wszędzie są ławeczki, gdzieniegdzie altanki, w każdym parku jest co najmniej kilka placów zabaw dla dzieci, stoiska ze słodyczami, piciem i watą cukrową lub gotowaną kukurydzą. To zresztą też tworzy swoistą zapachową aurę letniego festiwalu. No, i co najlepsze - wszędzie można siąść na trawie, zrobić piknik albo porzucać frisbee. Ochrona, czy tam inne służby porządkowe sąw każdym parku i krążą po alejkach, ale nikt się nie czepia włażenia na trawnik. Trawniki nie cierpią, bo w jakiś sposób są doskonale utrzymane i nawet grupki siedzące na kocykach im nie przeszkadzają. A miasto widocznie wyznaje zasadę, że zieleń jest po to, żeby jej używać, a nie, żeby się tylko na nią gapić. I chwała im za to.

Ale nie tylko tereny zielone są okupowane przez ludzi. Centrum miasta rozkwita ogródkami letnimi już od kwietnia. Większość jest zorientowana na turystów, ale "lokalsi" też chętnie korzystają. Od rana jest gdzie usiąść i wypić kawę, a popołudniu/wieczorem można przejść do mocniejszych trunków. W weekendy po 20.00, jeśli pogoda dopisuje trudno jest upolować wolny stolik przed jakąkolwiek knajpą. 
Lokali jest do wyboru do koloru. Od prostych barów ze stołami z drewna i ławami, gdzie piwo jest za 6 lei, bo eleganckie lounge oferujące wiklinowe kanapy pełne kolorowych poduch. Tam można wypić równie kolorowe drinki. Muzyka zmienia się od jednego lokalu do drugiego. A jednym z moich ulubionych miejsc jest i tak otwarta we wrześniu zeszłego roku plaża. Ja to nazywam plażą, bo tak jest zrobiona, aczolwiek miejsce ma jakąś tam swoją oficjalną nazwę. Na kawałku niczego wylano beton, zasypano go piaskiem, ustawiono stoliki i krzesła (klasyczne tudzież zrobione z beczek) oraz kilka hamaków, postawiono bar pod otwartym niebem, a naokoło rozstawiły się furgonetki, z których sprzedawane jest jedzenie - od pizzy w kawałkach, przez hamburgery, po naleśniki. Czekam tylko, jak temperatury będą na tyle wysokie, żeby tam siedzieć do późna w noc. 

Stare miasto i życie w nim kwitnące.
Wiosna w Bukareszcie ma też to do siebie, że nie wiadomo, co robić. Nie dlatego, że nie ma co robić, wręcz przeciwnie! Można robić wszystko. Po zimowej hibernacji oferta kulturalna Bukaresztu eksploduje możliwościami i czasami naprawdę trzeba podejmować decyzję, na co iść. Z tego staram się też korzystać, ile się da.

Najwcześniej wypadła międzynaroowa bitwa na poduszki. Odbywa się ona tego samego dnia w kilku(nastu? -dziesięciu?) miastach w Europie, a chyba nawet na całym świecie. Poszłam z moimi współlokatorkami. Dziki tłum stoi na Placu Universitate i na wyznaczony sygnał wszyscy zaczynają się prać poduchami. Trwało to prawie godzinę. Po jakimś czasie już nie mogłyśmy, to jest strasznie męczące, crossfit przy tym to jest lekka rozgrzewka! Zabawy przy tym było co nie miara. Polecam.

We run!
To oczywiście wiecie, co to jest. Color Run! Po raz drugi z rzędu dałam się obsypać farbą. Tu nie ma dużo do opowiadania, po prostu było cudnie i kolorowo!

Spotlight Festival
Po lewej - świetlny słupek z lustrem na dole i na górze, więc jak się tam spojrzało, robiło się wrażenie nieskończoności.
Na środku -  podwieszone na żurawiu figury wykonane z drutu i podświetlone od spodu, przedstawiające dom, kilka postaci ludzkich, drzewo i samochód. Wszystko kręciło się mijając się po drodze, robiąc wrażenie, że ludzie idą, samochody jadą itp. bardzo ciekawe wrażenie.
Po prawej - drzewo wykonane z butych butelek, misek i kubełków, podświetlone od środka
Międzynarodowy Festiwal Światła. Przez trzy wieczory od 20.00 do 23.00 Calea Victoriei (jedna z głównych arterii miasta) była zamykana dla samochodów. Ludzie mogli spacerować wzdłuż ulicy i oglądać oświetlone na różne kolory budynki, a także świetlne instalacje. Była też projekcja krótkiego, acz efektownego videoclipu na fasadzie jednego z budynków. Generalne założenie wydarzenia jest rewelacyjne, ale przyznam szczerze, że byłam trochę rozczarowana. Poza tą projekcją na budynku i trzema instalacjami na zdjęciu nie było nic szczególnie robiącego wrażenie. Za to tłumy ludzi okrutne.

Etnorama
Festiwali w Bukareszcie na wiosnę jest zatrzęsienie. Jak do tej pory wybrałam się na dwa (ale planuję korzystać dalej z tego dobrodziejstwa.)
Etnorama trwała trzy dni w parku Herastrau. Działo się głównie wieczorem. Odbywały się koncerty zespołów folkowych, folkowo rockowych i orkiestr. Były też pokazy ludowych tańców z różnych krajów. A na stoiskach naokoło można było kupić międzynarodowe smakołyki, albo lokalne wyroby artystyczne z różnych krajów. Założeniem festiwalu jest w największym możliwym skrócie MULTI-KULTI. Super zabawa, dużo dobrej muzyki, piękne wydarzenie.

Burgerfest
Najsmaczniejsze, jak do tej pory wydarzenie w mieście. Trzy dni, siedemnaście burgerowni w jednym miejscu. Ta impreza wypadła nam wprawdzie dość drogo, bo trzeba było zapłacić i za wstęp i za jedzonko, ale prawdę mówiąc, warto było. Reszty ludzi też to nie odstraszyło, bo tam również był tłum. Rumuni są na ogół BARDZO mięsożerni, więc święto burgera to dla nich gratka. A jak dołoży się do tego dobre koncerty i miłą atmosferę festiwalu - sukces imprezy murowany.
Tu założeniem jest znalezienie najlepszego burgera w kraju. Ale oprócz konkursowych potyczek każda burgerownia po prostu ustawia stoisko i sprzedaje swoje wyroby. Można było do kompletu zamówić frytki i piwko, I siąść przy stoliku albo na pufach, względnie na kostkach siana.


No, i tak się toczy życie wiosną. Prawie codziennie jest co robić. Jeszcze niech pogoda się ustabilizuje i w ogóle będzie cudownie! :)

niedziela, 8 maja 2016

Hristos a-nviat!

Znów po olbrzymiej przerwie następuje reaktywacja, ostatnie parę tygodni byłam potężnie skupiona na pracy i nie bardzo był czas na odkrywanie, zwiedzanie i pisanie.

Teraz jednak napisać trzeba, a to dlatego, że tydzień temu była prawosławna Wielkanoc. O ile Rumuni Boże Narodzenie z pewnych względów obchodzą 25 grudnia, tak jak katolicy, o tyle Wielkanoc świętują zgodnie z kalendarzem prawosławnym. W tym roku wypadła ona bardzo późno, bo dopiero pierwszego maja.

W zeszłym roku na Wielkanoc mieliśmy bardzo dużo wolnego, jako, że pracowaliśmy z dziećmi w szkole, więc jeśli szkoła miała wolne, my też. Wykorzystałam ten czas na podróż do Macedonii i nie miałam okazji zobaczyć, jak wygląda Wielkanoc w Rumunii. Toteż w tym roku postanowiłam się temu przynajmniej trochę przyjrzeć.

Temat będzie opisany w dość wybrakowany sposób, dlatego, że udało mi się wziąć udział tylko w niektórych uroczystościach. Ale postaram się opisać pokrótce wszystko, czego się dowiedziałam.

Jeśli zapytacie przypadkowego Rumuna o to, co się w Rumunii robi na Wielkanoc to powiedzą Wam, że się BARDZO DUŻO JE. Czyli trochę jak u nas. Rodzina się zjeżdża, jest familijnie, stoły się uginają.

To akurat w restauracji, ale zakładam, że podobnie może być w wielu rumuńskich domach.
Ale o jedzeniu szerzej będzie za chwilę. Z uroczystości kościelnych, czy właściwie ccerkiewnych udało mi się pójść tylko w sobotę w nocy. Wiem, że w piątek jest swego rodzaju rytuał przejścia pod stołem, widziałam to w zeszłym roku w Bułgarii i wiem, że ma związek z oczyszczeniem z grzechów, ale szczegółów nie udało mi się dowiedzieć. Sobota natomiast to noc Zmartwychwstania. Modlitwy zaczynają się późnym wieczorem i mają swoją kulminację o północy. Odśpiewana zostaje wtedy uroczysta pieśń, jest procesja, kilkakrotnie powtarzane są słowa "Hristos a-nviat! Adevarat a-nviat!", co oznacza "Chrystus zmartwychwstał, prawdziwie zmartwychwstał!" a wierni "biorą światło". Ogień przywożony jest z Jerozolimy i zapalane są od niego duże świece trzymane potem przez kapłanów. Wszyscy wierni zgromadzeni o północy przekazują sobie ten ogień dalej, tak, aby każdy trzymał zapaloną świecę, czy też mały zniczyk.

Nasze świeczki następnego dnia rano.
Musicie uwierzyć na słowo w to, co piszę, bo nie chciałam robić zdjęć w cerkwi, uznałam, że nie. Cerkiew i nawet ulica naokoło była pełna ludzi, ale wrótce po północy ogromna większość rozeszła się do domów, zabierając ze sobą światło. Modlitwy i śpiewy trwają jednakże do rana, ludzie przynoszą na karteczkach intencje za żywych i zmarłych i przekazują je kapłanowi, drzwi ikonostasu są otwarte (i pozostają otwarte zdaje się do poniedziałku tydzień, po Wielkiejnocy, czyli do jutra). Przynosi się również do błogosławieństwa jedzenie.

Słowa "Hristos a-nviat, adevarat a-nviat" pozostają obecne w całym okresie powielkanocnym i używane są jako pozdrowienie, właściwie zamiast "dzień dobry". Również bitwy na pisanki zaczynają się od takiego właśnie sformułowania.

No, dobrze, to niech będzie o tym jedzeniu. W Rumunii również maluje się jajka. Tradycyjnie powinny one być czerwone, ale obecnie różnorodność ich kolorów jest jak najbardziej powszechna.

 


Jaja sobie robimy!
Zaraz po powrocie z cerkwi w Noc Zmartwychstania zaczyna się uczta. Należy koniecznie stuknąć się pisankami. Jedna osoba trzyma jajo, druga uderza je od góry. Uderzająca mówi "Chrystus zmartwychwstał", uderzana odpowiada "Prawdziwie zmartwychwstał" i bang! Czyni się to oczywiście wielokrotnie, z każdą osobą i przy każdym jedzeniu jajek.

Oprócz jajek tradycyjnie na Wielkanoc przyrządzana jest baranina lub jagnięcina, co wywodzi się z tradycji Żydowskich. W wielu domach jednak zastępowana jest ona innym mięsem, głównie drobiowym, z tego prostego względu, że baraninę nie wszyscy lubią.
Jedną z form przygotowania mięsa jest drob. Coś na kształt naszego pasztetu, ale mniej zmielony, są w nim duże kawałki mięsa i, na ogół, ogromna ilość zieleniny. Przepyszna sprawa!

Jajko i kawałek drobu
Jeśli chodzi o słodkości, już kilka tygodni przed świętami można oczywiście kupić czekoladowe jajka, czekoladowe zające i baranki. Ale nie brakuje też domowych słodyczy. Oprócz drożdżowego cozonaca, który pojawia się chyba na stole z okazji każdych możliwych świąt, typowym ciastem na Wielkanoc jest pasca. Może być z czekoladą, albo z białym serem. W niektórych regionach robi się też mieszaną i taka mieszana serowo-czekoladowa pasca nazywana jest pasca poloneza. Dopiero parę dni temu dowiedziałam się, że faktycznie gdzieniegdzie w Polsce robi się tego typu ciasto. Czyli, zdaje się, nazwa jest adekwatna.

Pasca czekoladowa i pasca poloneza.
Zarówno niedziela, jak i Poniedziałek Wielkanocny są bardzo ważnymi świętami w kraju, niemal wszystkie sklepy są zamknięte, a ludzie spędzają czas z rodziną lub jadą za miasto. Bukareszt pustoszeje. W tym roku opustoszał wręcz niejako podwójnie, jako, że 1 maja to również święto pracy i otwarcie sezonu nad morzem. Pamiętacie, w zeszłym roku pisałam o Vama Veche? To właśnie ten weekend. Ze względu na zbieg dat wyszło dość kuriozalnie i Rumuni mają o jeden wolny, przedłużony, szczególny weekend mniej w tym roku. Ale i tak odbyło się świętowanie obu okazji.

Cieszę się ogromnie, że udało mi się ugryźć choć kawałek świąt Wielkanocnych tutaj. Być może jeszcze kiedyś będę miała okazję doświadczyć ich pełniej...